Tomasz spojrzał na Elkę a ona na
niego. Obleciał ich strach. W pierwszej chwili, oboje nie byli w stanie
wypowiedzieć ani słowa. Każdy na ich miejscu, zapewne miałby podobną reakcję. No
może niektórzy bardziej ekspresyjną i wulgarną. Elka patrzyła w rozsunięte
przez Tomasza, gałęzie cisu. U podnóża rozłożystego, zimozielonego krzewu,
leżało małe zawiniątko. Z wiklinowego koszyka, dobiegał przeraźliwy płacz. Płacz porzuconego niemowlęcia, zawiniętego w niebieski kocyk. Tomasz wdarł się
pomiędzy gałęzie, podnosząc ostrożnie kosz. Spojrzał na to bezbronne maleństwo
a potem na Elkę, do której nie docierało to co widzi. Trzymając rękę na ustach,
patrzyła przerażona na tą kruchą, porzuconą istotkę. Potrząsnęła głową. Musiała
się wziąć w garść. Oboje musieli. Nie mieli innego wyjścia. Czy to był instynkt
czy cokolwiek innego, bez słowa porozumienia, wyszli z tych krzaków. Tomasz położył koszyk na najbliższej ławce, a
Elka, od razu przy nim usiadła. Oboje nie wiedzieli co mają robić. Pierwszy
odruch Elki był jeden. Zdjęła z siebie kaszmirowy sweterek. Po chwili, maluch znalazł się w
jej ramionach, owinięty dodatkowo jej swetrem. Przytuliła go do piersi,
odrobinę się z nim bujając, żeby się uspokoił. Żeby tak nie płakał. Jego zmarzniętą
główkę, szczelniej okryła kocykiem. Spojrzała na Tomka, który przez ten cały
czas, patrzył na to co robi. Po tym, jak sama zdjęła sweter by okryć i ogrzać
dziecko, on zrobił to ze swoją marynarką. Zarzucił ją na Elki ramiona i objął
ją, delikatnie przytulając, żeby nie było jej zimno. Kwietniowe wieczory były
jeszcze dość chłodne.